Dobra Kolumna | Transformacja
Chciałbym zostać przyjęty do programu dla osób, które przerwały naukę. Przyznaję się: byłem ekstremistą czytelniczym. Przez dekady, niezauważony przez opinię publiczną, spędziłem życie obok książek: kupowałem je, brałem z otwartych regałów i dostawałem od podobnie myślących ludzi. Czytałem je, chomikowałem, układałem w stosy i kolekcjonowałem bez wyrzutów sumienia, bez zahamowań, bez skrupułów. I nie robiłem nic, żeby się powstrzymać.
Teraz książki muszą zniknąć z mojego życia raz na zawsze. Muszę uwolnić się od sposobu myślenia, który zaszczepiło we mnie intensywne czytanie. Teraz to wiem. Każdemu, kto wątpi w moją szczerość, mówię: Nawet wielcy gracze, tacy jak ja, mają prawo do resocjalizacji i zasługują na szansę zejścia ze sceny.
Zaczęło się jeszcze przed pójściem do szkoły, w wieku czterech lat: rysowałem litery na papierze i podawałem je mamie, która krzątała się w kuchni, prosząc, żeby mi je „przeczytała”. „BRGOPFMF!” – czytała mi na głos, po czym, lekko rozbawiona moimi błazenaderstwami, zdejmowała okulary i ponownie podawała mi skrawek papieru. Wtedy zrozumiałem: litery to moja pasja.
Wszystko zaczęło się naprawdę w szkole: nauka czytania. „Wielka książka Heinza Erhardta” i „Wum i Wendelin” Loriota, jedyne dwie książki stojące w meblościance w salonie moich rodziców, pochłaniałem z niewiarygodną szybkością. Wtedy to wszystko się zaczęło: skrajne odstępstwo od normy w czytaniu, panowanie terroru nad wszystkim, co drukowane. Dzień i noc, z nosem w książce, zgiętym grzbietem, łapczywymi palcami na papierze. W pewnym momencie potrzebowałem więcej, mocniejszych materiałów. W każdy wtorek i czwartek, od 14:00 do 16:00, brałem nowe materiały z mobilnej biblioteki: „Pięć sławnych” Blytona, „Wilka morskiego” Londona, „Wyspę skarbów” Stevensona, w tym kilka prymitywnych tekstów, które ktoś przez pomyłkę położył na niewłaściwej półce („powieści dla młodzieży”): „The Candy-Colored Tangerine-Splattered Streamlined Baby” Toma Wolfe’a. Tytuł książki jak zastrzyk adrenaliny.
Coraz bardziej zagłębiałem się w lekturę. Tak zaczęło się moje życie pełne wyczerpujących, ekstremalnych lektur. Wszystko na oczach rodziców, którzy patrzyli w inną stronę, pozwalali mi na to albo udawali, że nic nie wiedzą. Potem, w szkole, zostałem zradykalizowany przez pozbawionych skrupułów nauczycieli, którzy z zimnym uśmiechem dali mi dostęp do twardszych narkotyków: „Buszującego w zbożu” Salingera, „Przemiany” Kafki. Na studiach wszystkie bariery w końcu upadły: „Zamek”, „Lunatycy”, „Czarodziejska góra”, „Człowiek bez właściwości”. 400, 700, 900, 1200 stron. Plus literatura dla dodatkowego kopa. Nigdy mi tego nie było dość. Nic mnie nie powstrzymywało, nic więcej nie mogłem zrobić. Od dzieciństwa i młodości nie znałem niczego innego. Zamiast haszyszu czy heroiny, pragnąłem Hacksa i Handkego, Heinego, Henscheida, Herrndorfa, Heißenbüttel, a w skrajnych sytuacjach nawet Heideggera. Byłem zagubiony w bilionach tak zwanych tekstów podstawowych, które nawet w chwilach, gdy późną nocą zmorzył mnie ciężki, pozbawiony snów sen, szeptały mi zdradziecko: „Przeczytaj mnie”.
Jednak prawdziwą zbrodnię popełniło społeczeństwo: biblioteki były zawsze otwarte, przynajmniej w ciągu dnia. Na noc zgromadziłem ogromny zapas w moim pokoju obok łóżka. Stosy książek, które zdobyłem podczas niekończących się popołudniowych wypadów do antykwariatów, gdzie materiały, nawet te dobre, były tanie: od Panizzy po Genazino, od Karla Krausa po Rora Wolfa. Nie wspominając o Amerykanach z inicjałem drugiego imienia: Edgar A. Poe, Joe R. Lansdale, Philip K. Dick.
To, co nastąpiło potem – jak wspomniałem na początku – było wieloletnim męczeństwem, egzystencją dziwaka na marginesie społeczeństwa: opętanego, nienormalnego, odizolowanego. W metrze i autobusie byłem jedynym z książką i bez smartfona. Latem w parkach publicznych pociłem się, trzęsły mi się ręce i spędzałem godziny na poszukiwaniu spokojnego miejsca z dala od krzyczących dzieci, gdzie mógłbym bez przeszkód recytować 30-40 wierszy Rolfa Dietera Brinkmanna. Gdy tylko recytowałem komuś moje ulubione fragmenty powieści Oswalda Wienera „Ulepszenie Europy Środkowej” na wieczornej imprezie lub w dyskotece, szybko czułem się samotny. Nie wspominając o atakach paniki, które następowały natychmiast, gdy zdawałem sobie sprawę, że przypadkowo wyszedłem z mieszkania bez plecaka z książkami.
Nie jestem pewien, czy w lepszej przyszłości innym zagubionym duszom takim jak ja nie należałoby dać szansy zaprzestania intensywnego czytania.
Jedno jest pewne: jestem gotów odejść. Chcę odwrócić się od ideologii i praktyki radykalnej bibliomanii. Przeprowadzona u mnie ocena psychologiczna wskazuje jako „czynnik pozytywny” fakt, że poczyniłem pierwsze postępy. To żmudny i bolesny proces: rozmontowałem moje regały z książkami Billy i zniszczyłem moją prywatną bibliotekę z 14 000 tytułów. Mogę znów korzystać z pieca, w którym przez długi czas przechowywałem dzieła Eugena Egnera. Mogę teraz przejść obok antykwariatów, nie wchodząc do nich. To pierwszy krok powrotu do życia klasy średniej. Stawka jest dla mnie wysoka. Chcę w końcu stać się normalnym: chcę zacząć nowe życie jako osoba nieczytająca.
nd-aktuell