Abel Tesfaye wraca do Toronto, by zabić The Weeknd

W przeciwieństwie do Taylor Swift, która rozbiła się niczym meteoryt w spoconym Toronto, podczas pierwszego występu The Weeknd w Six nie było żadnych policyjnych koni noszących koraliki przyjaźni .
Zamiast tego, w Rogers Centre panowała bardziej stonowana atmosfera, gdy przybywali fani: spokojne utwory zespołu Starboy rozbrzmiewały w 30-stopniowym, wilgotnym powietrzu pokrywającym stadion w sercu rodzinnego miasta The Weeknd.
Ale to nie oznacza braku emocji, bez względu na pogodę.
„Kurczę, jest gorąco” – wykrzyknął kanadyjski producent i DJ Kaytranada, wycierając się ręcznikiem na scenie podczas udanego, choć niezbyt wstrząsającego otwarcia.
Tak było, gdy rozgorączkowani fani pierwszego z czterech wyprzedanych wieczorów w sali o pojemności 50 000 miejsc stawiali czoła upałowi w odpowiednio ciemnych ubraniach, aby pasować do słynącej z mrocznej muzyki gwiazdy R&B.
Zaledwie dzień wcześniej burmistrz Olivia Chow nazwała poprzednie dni „weekendem The Weeknd”. Stało się tak, ponieważ, jak powiedziała, „Abel (The Weeknd) Tesfaye reprezentuje to, co najlepsze w naszym mieście”. Artysta wychowany w Scarborough otrzymał również klucz do miasta .
Wszystko to działo się tuż przed tym, jak publiczność, pragnąca przeżyć to, co często nadal określa się mianem jedynego w swoim rodzaju koncertu, zaczęła w nietypowy dla siebie sposób rozmawiać z dziennikarzami — oddając się wywiadom przed kamerami, zamiast czekać na natarczywe namowy zapracowanych producentów.
„Wszyscy tutaj, jesteśmy The Weeknd” – powiedział fan o imieniu Perry w rozmowie z CBC News. „On reprezentuje Kanadę”.

Ale gdy Tesfaye wszedł na scenę, pozornie niespójna mieszanka emocji natychmiast nabrała sensu. Ubrany w czarną szatę wysadzaną błyszczącymi złotymi cyrkoniami i złotą półmaską, uosabiał tę zjadliwą mieszankę charyzmy i powściągliwości, która u nikogo innego nie pasowałaby jednocześnie do tej samej osoby.
Jak udowodnił od czasu wydania anonimowych i niepokojących mixtape'ów o tematyce tanecznej w latach 2010., aż po tę, jak się wydaje, ostatnią trasę koncertową pod pseudonimem The Weeknd, to właśnie w tym miejscu Tesfaye rozkwita. Choć nie odchodzi na muzyczną emeryturę, nie planuje już występować pod pseudonimem, z którego zasłynął.
Powrót do domuSzybko przechodząc przez klasyczne utwory od The Abyss do Wake Me Up i After Hours , otoczony był przez podobnie zamaskowane i odziane w szaty tancerki, poruszające się w harmonii wokół powoli wirującej złotej statuy gigantycznej, nagiej kobiety (wyobraź sobie kobiecą statuetkę z Oscara, ale z widocznymi sutkami).
Stali pod wielkimi złotymi pierścieniami, przed wyreżyserowaną złotą panoramą rozpadającego się miasta. Nawet mikrofon Tesfaye'a był ze złota – szczególnie toporna metafora, ku której na początku chaotycznie się skłaniał.
Podczas gdy około 30 kobiet maszerowało w rytmicznym tempie wokół posągu, a następnie za nim, a strumienie ognia wystrzeliły na wysokość 6 metrów, Tesfaye uniósł ręce do mikrofonu, jakby się modlił. Żadna z nich nie musiała tańczyć ani nawet się ruszać, by zasłużyć na ogłuszające brawa, które rozległy się zaraz potem, gdy Tesfaye odsłonił maleńki fragment swojej twarzy, wystający lekko ponad maskę.

„Cóż, to takie ciepłe powitanie w domu, prawda?” zapytał, wywołując kolejny ryk.
To nie był ostatni apel do jego rodzinnego miasta. Później wspomniał, że to właśnie na ten stadion przychodził oglądać mecze Blue Jays „jako dziecko”, wykrzyknął długie i przeciągnięte „Toronto” w środku utworu „Sacrifice ” i udało mu się przemycić odniesienia do CN Tower i Rogers Centre w São Paulo .
Ale w centrum uwagi było złoto, ceremonia i performatywna cześć, jaką mu towarzyszyła. Efekt jest imponujący, choć nieco upiorny. Tesfaye, utalentowany muzyk z czterema nagrodami Grammy na koncie i większą liczbą nagród Juno niż ktokolwiek poza Anne Murray, wie, jak stworzyć atmosferę.
Potrafi też śpiewać i – co więcej – występować. Zawsze potrafił poprowadzić dziesiątki tysięcy wiwatujących uczestników śpiewem lub po prostu gromkimi brawami. Wszystko to sprawia wrażenie jakiejś klubowej ceremonii religijnej: gigantycznego i kosztownego nabożeństwa, tyle że tutaj bogiem jest hedonizm, seks i wszystkie te bardziej oburzające sceny z Wilka z Wall Street .
Oczywiście, to celowe – zarówno dlatego The Weeknd może definiować siebie jako symbol seksu pokolenia bez wibracji czy nawet odsłaniania skrawka ciała pod workowatymi szatami, jak i dlatego najwyraźniej postanawia porzucić tę sztuczkę po tej trasie. W swoich występach i muzyce gra klubowicza, opętanego sławą, półsatyrycznego bohatera wymyślonego dawno temu w czasach jego debiutanckiego mixtape'u "House of Balloons " – maskę, którą Tesfaye wyjaśnił w 2013 roku w AMA na Reddicie , aby ukryć swoje imię, a co za tym idzie, także siebie.

Na żywo wszystko układa się jak magiczna sztuczka. Na koncercie Weeknd oboje mamy dość materializmu i mamy dość bycia nim znudzonym. Pozbywamy się wszelkich zahamowań, zapominamy o miłości, rozkoszujemy się seksem i rezygnujemy z samokontroli. To wszystko jest manifestem nihilizmu, rozumiesz. A może jednak nie.
„Wydaje się to wygórowane, gdy wszystko się kończy. Bezsensowne, niewygodne przedsięwzięcie artysty, który wierzy, że próżność oznacza, że nie można pominąć żadnego nadmiaru” – napisał dziennikarz muzyczny Hanif Abdurraqib o koncercie Weekndu z 2013 roku w swojej książce „They Can't Kill Us Until They Kill Us” .
„The Weeknd opowiada tę samą historię: nigdy nie chodzi o miłość, ale z drugiej strony, jak może chodzić o cokolwiek innego niż miłość, nawet jeśli ta miłość jest po prostu miłością do własnych, żarłocznych pragnień”.
Nie jest do końca jasne, na ile odrębny byt The Weeknd pozwala Tesfaye'owi eksplorować i wyśmiewać swoje najbardziej autodestrukcyjne tendencje – zamiast po prostu się nimi rozkoszować. Trudno byłoby znaleźć jakiekolwiek oznaki niezadowolenia u pozornie zachwyconego Tesfaye'a w niedzielę. Wygrywał stare i nowe hity z przytupem, uśmiechając się od ucha do ucha, trzymając mikrofon przed niemal omdlewającymi fanami, wykrzykując ad-liby z „ Out of Time” .
Mimo wszystko, być może dziwnym przesłaniem jest promowanie, jak zrobił to Chow, tego, co najlepsze w mieście — i dziwnym jest, że przyciągnęło to tak wielu uczniów szkoły średniej o wzroście zaledwie 150 cm, jak niedzielny pokaz dla osób w każdym wieku.
Jednocześnie jest to temat, który przynosi coraz mniejsze zyski. Był koncert w Los Angeles w 2022 roku, podczas którego Tesfaye stracił głos z powodu stresu . Następnie nieudany serial „The Idol” , którego głównym bohaterem był Tesfaye, opowiadający o nieustannym dążeniu do sławy, który spotkał się z ostrą krytyką, a nawet samego The Weeknda .
A potem był „Hurry Up Tomorrow” , absurdalnie, niezrozumiale głupi filmowy dodatek do jego najnowszego albumu. Miał on zgłębiać jego utratę miłości do The Weeknd po koncercie w Los Angeles, ale zamiast tego zdołał rywalizować jedynie z „Megalopolis” o miano najbardziej nudnego filmu, jaki miał premierę w ciągu ostatnich 12 miesięcy.
Ale być może te porażki wynikały z tego, że Tesfaye występował przed niewłaściwą publicznością, na niewłaściwej scenie. Jego chaotyczne, introspektywne i niejasne metafory lepiej sprawdzają się w tekstach piosenek niż w dialogach; lepiej śpiewane przed oszałamiającym pokazem fajerwerków i płomieni pirotechnicznych niż na ekranie kinowym.
Jeśli niedzielny występ czegokolwiek dowiódł, to właśnie tego. I nawet jeśli w głębi duszy rozstał się z The Weekndem, to z pewnością wciąż potrafi udawać.
cbc.ca