Wybierz język

Polish

Down Icon

Wybierz kraj

England

Down Icon

Tron z Jaredem Leto w roli głównej: Ares nie jest na tyle dobry, żeby go nienawidzić

Tron z Jaredem Leto w roli głównej: Ares nie jest na tyle dobry, żeby go nienawidzić

Czasami trudno nie współczuć Jaredowi Leto.

Nie jest to komplement dla jego gry aktorskiej w filmie „Tron: Ares” , najnowszej odsłonie serii science fiction, która jakimś cudem jest jednocześnie niedoceniona i poważnie przeładowana. Nazwanie tego filmu plagiatem setki lepszych filmów o apokalipsie sztucznej inteligencji byłoby wręcz niesprawiedliwe. Albo, jeśli chcemy być wyjątkowo hojni, „Pinokiem” .

Bo mimo że Leto gra rolę niesprawnego programu komputerowego, który rozwija zdolność zarówno do odczuwania empatii, jak i, jak można przypuszczać, do kupowania mnóstwa pianek do włosów, to nie jego pragnienie bycia prawdziwym chłopcem budzi litość. Chodzi o to, że tak wyraźnie i rozpaczliwie pragnie być uważany za ważnego, poważnego aktora. Zamiast jednak na to zasłużyć, raz po raz pojawia się w filmach takich jak „Legion Samobójców” , „Morbius” i, niestety, w tym filmie.

Uczciwie rzecz biorąc, Tron: Ares nie jest aż tak zły jak Morbius , bolesny żart na temat filmu tak złego, że doczekał się w miarę wiarygodnego sloganu „Czas na Morbina”. Jednak biorąc pod uwagę krytyczną temperaturę, możliwe, że kontynuacja Tron: Dziedzictwo z 2010 roku (będąca rebootem Tron , filmu z 1982 roku inspirowanego grą wideo) zdobędzie podobną reputację.

Już teraz okrzyknięty jednym z najgorszych filmów wysokobudżetowych w historii , aż trudno uwierzyć, jak bardzo nielubiana stała się wyprawa Leto do świata współczesnego klasyka kultowego. I to jeszcze zanim widzowie mieli okazję go obejrzeć.

Szkoda jeszcze bardziej, ponieważ Tron: Ares nie ukazuje ani miłości, ani nienawiści, ani żadnej innej reakcji silniejszej niż pełna rozbawienia obojętność.

To zdecydowanie nie jest najbardziej obraźliwie zły film roku (zaszczyt, który wciąż należy się „Rytuałowi ”). I nie jest nawet blisko najgorszego filmu wysokobudżetowego ( tytuł ten może nigdy nie zostać przebity przez „Megalopolis ”). Zamiast tego, niemal imponująca nijakość „Tronu: Ares” sprawia, że ​​jest to po prostu jeden z najbardziej zapomnianych filmów.

OBEJRZYJ | Tron: Zwiastun Barana:

Ares zaczyna się dokładnie tam, gdzie kończy się jego poprzednik, Legacy . A właściwie, na odwrót. Bo nie dość, że minęła ponad dekada między powstaniem dwóch sequeli, to jeszcze praktycznie wszystkie ważne postacie z Legacy zniknęły.

W oryginalnej powieści „Tron” programista komputerowy trafia do The Grid – inteligentnego, w pełni zaludnionego cyfrowego świata, który pomógł stworzyć – natomiast w powieści „Legacy” jego syn zostaje przeniesiony do tego samego, pełnego akcji świata, aby go odnaleźć.

Ale Ares skupia się na innym typie protagonisty. Zamiast dzielnego everymana, Ares postanawia uczynić swojego bohatera najbardziej uwielbianym archetypem ze wszystkich: miliarderem i prezesem firmy technologicznej.

Śledzimy losy Eve Kim (Greta Lee), szefowej korporacji Encom, która – obok konkurencyjnego Dillinger Systems – jest liderem badań i innowacji w dziedzinie sztucznej inteligencji. Tyle że Kim nigdy nie miała zostać prezesem. To jej ukochana, zmarła siostra poprowadziła firmę do dominującej pozycji. — ciekawa historia postaci, choć w całości przedstawiona za pomocą niezgrabnych dialogów, a nie pokazana na ekranie.

To wystarczająco niezręczna ekspozycja, by zasugerować brak filmu (lub trzech) między „Legacy” a „Ares” , a wciąż mamy przed sobą znacznie więcej. Ponieważ po tym, jak „The Grid” ujawnił technologiczne skarby, zarówno Kim, jak i jej rywal, prezes Julian Dillinger (Evan Peters), zdali sobie sprawę, że kolejny krok w ewolucji człowieka nastąpi w cyberprzestrzeni.

Mężczyzna o groźnym wyglądzie wygląda przez okno, podczas gdy stojąca obok niego zdenerwowana kobieta patrzy na niego.
Gillian Anderson (po lewej) i Evan Peters w scenie z filmu Tron: Ares. (Disney/The Associated Press)

Obaj prezesi odkryli, jak wykorzystać Siatkę jako praktycznie nieograniczone źródło, które pozwala im produkować broń, żywność, a nawet krwiożercze maszyny do zabijania.

Dotyczy to również samego Aresa, bezmyślnego programu „Master Control”, na którym Dillinger oparł przyszłość swojej firmy: chodzącej, mówiącej broni masowego rażenia, którą może sprzedać temu, kto da najwięcej.

Jedyny problem? Wszystko, co wydrukowano z „The Grid”, rozpada się dokładnie po 29 minutach. Jedynym sposobem na obejście tego problemu jest odnalezienie „Kodu Trwałości”, filmu MacGuffina, który rzekomo stworzył cierpliwy główny bohater pierwszej części, Kevin Flynn (Jeff Bridges). Ten narracyjny „uwięziony” zyskuje tu kolejną epizodyczną rolę, czyniąc go jednym z niewielu pozostałych wątków przewodnich serii: reprezentuje desperacką i coraz bardziej arbitralną tezę, rozpadającą się szybciej niż wewnętrzna logika filmu.

Dodajmy do tego skomplikowaną strategię porwania, która tymczasowo unieruchamia Kim w The Grid. I dorzućmy do tego nagle dobrego Aresa, z futurystycznym motocyklem i monologiem tak przypominającym Arnolda Schwarzeneggera, że ​​trudno uwierzyć, iż nie zakończył go słowami: „Chodź ze mną, jeśli chcesz żyć”.

A potem piecz z robotycznym szacunkiem dla życia, zaczerpniętym z filmu "Ja, robot" i korporacyjnego superbohatera-oligarchy prosto z najbardziej egoistycznych marzeń Elona Muska. Voilà, masz "Tron: Ares" . Albo, jak ja to nazywam, "Terminator 2: Pasja Marka Zuckerberga" .

W tym przypadku pominięto pewne zalety filmu, w tym dopracowane zdjęcia — choć niemal cała akcja filmu rozgrywa się poza wizualnie pięknym Gridem, który jest głównym atutem filmowego świata tej serii.

Jest też imponująca ścieżka dźwiękowa zespołu Nine Inch Nails, która niestety wciąż nie dorównuje utworowi Daft Punk z albumu Legacy .

Lee i Peters dają kompetentne występy, zwłaszcza biorąc pod uwagę, jak niewiele mają do zaoferowania w scenariuszu. Jared Leto jest… tam, mrużąc oczy sarnie w niezręcznie niewinny sposób, co jeszcze bardziej utrudnia walkę z oskarżeniami o przywództwo sekty .

Ale najbardziej niezwykłą cechą filmu Tron: Ares jest to, że jest zupełnie zwyczajny.

Biorąc pod uwagę obfite możliwości rewolucji w dziedzinie sztucznej inteligencji i niewiarygodnie szkodliwą rolę, jaką gigantyczne firmy technologiczne odgrywają w życiu każdego z nas, stanowisko Aresa w tych kwestiach jest trudniejsze do określenia niż dosłowne łzy na deszczu.

Pomiędzy jednym lub dwoma dobrymi pościgami i walką tu i ówdzie, film unika i wymyka się wszelkim komentarzom, oryginalności, znaczeniu lub celowi z tak zaskakującą zręcznością, że niemal rekompensuje to, jak nudny się staje.

Mimo to, nie jest to najgorszy film w historii. A jeśli pominąć fetyszyzację technologii i ideę, że sztuczna inteligencja w jakiś sposób staje się męczennikiem i zbawcą ludzkości, jest wystarczająco błyskotliwy i ekscytujący, by zapewnić rozrywkę. Jest po prostu trochę zły. Chociaż to, co dziś konsumujemy, nie jest?

cbc.ca

cbc.ca

Podobne wiadomości

Wszystkie wiadomości
Animated ArrowAnimated ArrowAnimated Arrow